uczelnia

Uczelniane absurdy

I

Zaliczenie (test) z przedmiotu wykładanego przez jednego z najważniejszych profesorów na wydziale. Mija czas na zaznaczanie odpowiedzi, po czym słyszymy: „Teraz proszę szybko wymienić się karteczkami i sprawdzić sobie nawzajem prace. Zaraz podam Wam prawidłowe odpowiedzi i punktację. Umówmy się, że za to, że byliście cicho każdy i tak dostanie co najmniej tę ocenę dostateczną.

I po co tu się uczyć? I po co sprawdzać studentom prace? Studencie – zrób to sam!

II

Połowa grudnia, godzina 17. Na zewnątrz ciemno, a my siedzimy na nudnym wykładzie. Gaśnie światło – awaria prądu. Na sali zapanowały kompletne ciemności, a wykładowca stwierdza: „O ile to nie jest dla państwa problemem, to poprowadzę ten wykład dalej, bo świetnie sobie poradzę bez mikrofonu.

I co z tego, że nie jesteśmy w stanie pisać notatek? Słuchajmy sobie dalej, a nuż coś zapamiętamy…

III

Początek mojej przygody ze studiami (a zarazem z pracownikami dziekanatu). Składam podanie o przyznanie Indywidualnej Organizacji Studiów:

– Dzień dobry, chciałam złożyć podanie do dziekana w sprawie IOS-a.
– Z którego jest pani roku?
– Z pierwszego.
– W takim razie dziekan nie wyrazi pani zgody.
– Ale na spotkaniu informacyjnym mówił, że w szczególnych sytuacjach zgadza się na IOS-a na I roku. A ja samotnie wychowuję dziecko.
– Przecież mówię pani, że zgody nie wyrazi. No ale proszę zostawić podanie.

Dwa tygodnie później odbieram decyzję:

– Dzień dobry, chciałam odebrać decyzję w sprawie IOS-a.
– Z którego pani jest roku?
– Z pierwszego.
– W takim razie dziekan się na pewno nie zgodził. Zaraz poszukam decyzji dla pani.

Chwila ciszy…. Pani w dziekanacie odnajduje decyzję, czyta ją i zawiedzionym głosem oznajmia:

– A jednak dziekan się zgodził…

 

student

IV

Nie było mnie na ćwiczeniach z powodu choroby Mateusza. Oddaję więc ćwiczeniowcy (doktorowi) zwolnienie na dziecko od pediatry:

– To pani ma dziecko?
– Tak.
– Ale swoje dziecko?!
– Tak.
– Takie swoje, własne dziecko?!
– Tak.

W sumie to mogłam odpowiedzieć, że kupione… :P

V

Cały rok pisał egzamin z matematyki (sama teoria). Wykładowca dosyć luźny, więc każdy przyszedł ze ściągą (dodam, że jedną i taką samą ściągą), facet widział, że ściągi leżą na ławkach, ale nie zwraca na to uwagi.. Studentów na roku prawie 300, a wyniki z egzaminu są już na drugi dzień (a jedna praca to minimum 2 strony A4). Zdają wszyscy oprócz jednej osoby, która wszystko przepisała słowo w słowo. Dziewczyna idzie więc do wykładowcy i pyta czemu nie zaliczyła. „Napisała pani za mało”.

Pomijam milczeniem fakt, że przepisała wszystko, co było na wykładzie na dane tematy i że Ci, którzy trafili na te same pytania mieli napisane dokładnie takie same odpowiedzi.

VI

Egzamin z mikroekonomii. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy. W ciągu 1,5h egzamin miały napisać obie tury, jednak mija połowa czasu, a z sali nikt nie wychodzi. Po tych 1,5h z sali wychodzi wykładowca wraz z I grupą. Pytamy go, co z naszym egzaminem. Facet wytrzeszczył na nas oczy – zapomniał. Na swój egzamin czekaliśmy kolejne 3 godziny, bo nie można było znaleźć wolnej sali. A potem dostaliśmy tylko 25 minut na napisanie egzaminu, który grupa I pisała przez 90 minut… :/

Taki poważny pan doktor ma na głowie tyle spraw, że miał prawo zapomnieć o egzaminie. A co tam. Niech studenci siedzą na uczelni od rana do wieczora i czekają na łaskawego pana.

Podobało się? Podaj dalej: