spontan

Na spontanie

Dziesięć lat temu kiedy miałam ochotę wyjść z domu to po prostu to robiłam. Bez wcześniejszego sprawdzania stanu konta, bez zastanawiania się czy mam coś zaplanowane na następny dzień i przede wszystkim – bez względu na porę dnia (i nocy).

Generalnie uwielbiam planowanie i jestem w tym najlepsza. Przezorny zawsze ubezpieczony, ale… mam 26 lat i póki co nie jestem zwierzęciem udomowionym, tfu – kurą domową. Siedzenie w czterech ścianach i pilnowanie ogniska domowego nie sprawia mi żadnej radości. Nie nadaję się do bycia taką żoną, jakiej oczekują faceci. Na co dzień potrzebuję raczej towarzystwa innych pozytywnie zakręconych ludzi oraz odrobiny szaleństwa niż wewnętrznej harmonii i stabilizacji.

jestem najlepsza

Niestety, z biegiem czasu moja spontaniczność skończyła się wraz z urodzeniem dziecka (5 dni przed wyznaczonym terminem).

Jak to? Ano tak, że eM miał jakiś wewnętrzny radar i za każdym razem, gdy tylko wpadłam na spontaniczny pomysł to okazywało się, że dzieć w ciągu kilku minut zaczyna smarkać, prychać i wypluwać płuca. Ewentualnie odkrywałam, że na wczoraj pilnie potrzebuje nowych butów/spodni/kurtki/koszuli/plecaka/piórnika/pierdyliarda innych rzeczy i w efekcie do najbliższej wypłaty nie stać mnie nawet na spontaniczną kawę na mieście (optymistyczna wersja – miałam fundusze… na kajzerkę z Biedronki).

Nocna posiadówka?

Spoko, pod warunkiem, że mogłam sobie pozwolić na to, aby następnego dnia wyglądać jak zombie. Przecież mój uwielbiający spać do południa syn właśnie wtedy MUSIAŁ zacząć dzień przed świtem. I to koniecznie od śniadania, którego sam jeszcze nie mógł sobie zrobić, bo wymagało kontaktu z kuchenką. No chyba, że miałam ochotę pobawić się w Strażaka Sama, ale nigdy z tej okazji nie skorzystałam.

Wróć! Yyyy, no dobra – dwa razy podpaliłam kuchnię, ale to zupełnie inna historia…


– Hej, mam dziś wolne. Może wpadniesz?
– Jasne… Tylko wiesz co… Do 18 to nie dam rady, bo najpierw wyprawiam młodego do szkoły, a potem praca… Aaaa, no i jeszcze muszę odrobić z nim lekcje. Więc może umówmy się na 19, ok? Albo poczekaj… O 19 jest pora na kąpiel… No i jeszcze muszę go położyć spać… To może lepiej 20? Albo dla pewności 21, żeby już spał?

Jeszcze rok temu tak wyglądały moje rozmowy ze znajomymi, którzy bez wcześniejszego uprzedzenia zapraszali mnie do siebie. Spontaniczność, dobre sobie… Myślicie, że kiedykolwiek zasnął przed tą 21? Bardziej prawdopodobne, że ja zasnęłam razem z nim. Gdzieś tak koło 22…

– Mateusz, jeeeesteś szaloooony, móóówię Ci!
– Mamo…Ogarnij się! O-g-a-r!
– A wcale, że nie ogar, bo jamnik!

#dialogirodzinne

Po 10 latach na nowo odkrywam smak beztroski. Mój syn już nie potrzebuje mieć mnie non stop na wyciągnięcie ręki i generalnie potrafi sam się sobą zająć. Bez obaw mogę go zostawić samego w domu i wrócić po godzinie z zakupami (heloł, lody od Lenkiewicza to najlepsza zachcianka ever!). Wiem też, że eM nie umrze z głodu, bo sam zrobi sobie śniadanie i wcale nie będą to zapakowane chipsy włożone do kuchenki mikrofalowej. Chociaż, muszę przyznać, że tak wyjątkowego pokazu błysków i piorunów nigdy więcej w swoim życiu nie widziałam…

Wreszcie – dorastający dzieć sam jest idealnym partnerem do spontanicznych wyjść na miasto! Sami pomyślcie – wieczór, pizza i my… Bez pampersów w torebce, butli mleka na podorędziu i zasypiania po dobranocce <3

Dalej jestem matką, ale przy starszym dziecku mogę sobie pozwolić na więcej luzu. I właśnie dlatego nie wyobrażam sobie, abym miała teraz zaopatrzyć dziecia w rodzeństwo. Przecież Paryż i Tokio same się nie zwiedzą, prawda? :)

Podobało się? Podaj dalej: