życie na zasiłkach

Praca czy życie na zasiłkach – co się bardziej opłaca?

Od grudnia moja sytuacja finansowa była raczej mało stabilna. Praca raz była, a raz nie, więc stałość mojego zatrudnienia można było porównać do Józka z przeboju Bajmu – „pojawiasz się i znikasz, i znikasz, i znikasz”…

Tym samym, jako jedyny żywiciel rodziny (wiem, brzmi to trochę drastycznie) miałam możliwość korzystania z wszelkiej maści zasiłków. W pewnym momencie trafiłam wręcz na przysłowiową „żyłę złota”, bo łapałam się na roczny zasiłek dla bezrobotnych (bo jestem samotną matką – stąd ten rok, a nie standardowe 6 miesięcy), na zasiłek rodzinny wraz z dodatkiem dla samotnej matki oraz na słynne 500 plus.

Dlaczego „żyła złota”?

W pewnym momencie jako osoba bezrobotna utrzymująca się WYŁĄCZNIE z zasiłków otrzymywałam od państwa pomoc przekraczającą wysokość minimalnego wynagrodzenie netto. Nie ukrywam, że w tamtym momencie było mi to na rękę, bo przecież z czegoś trzeba było poopłacać rachunki i utrzymać dom, ale równocześnie zupełnie przestałam się dziwić ludziom, którzy z premedytacją nie szukają pracy, bo… im się to nie opłaca. Przecież skoro państwo daje i niczego nie oczekuje w zamian to czemu by z tego nie skorzystać, no nie?

W sierpniu po raz kolejny stanęłam przed wyborem – albo na kolejne pół roku pozostać na bezrobociu i mieć wolne 24 h na dobę przez 7 dni w tygodniu, albo za niecałe 500 zł więcej iść do jakiejkolwiek pracy (bo nawet minimalna krajowa + 500 plus to nie taka zła opcja, jeśli stanowisko pracy ma potencjał), wstawać rano, spędzać poza domem po 9-10 h dziennie (praca + dojazdy), kupować bilet miesięczny (90 zł w plecy) i generalnie stresować się swoimi obowiązkami służbowymi.

Z podsumowania sierpnia wiecie już, że być może jestem głupia i naiwna, ale… wybrałam to drugie.

Stwierdziłam, że pozostanie w domu na kolejne kilka miesięcy po pierwsze miałoby zły wpływ na moje zdrowie psychiczne (jestem zwierzęciem stadnym i źle się czuję sama w czterech ścianach), a po drugie – po upływie kilku miesięcy i tak musiałabym albo iść do pracy, albo skorzystać z rad pana pracującego w Punkcie Informacyjnym Miasta i machnąć sobie drugie dziecko (do portfela wpadłoby wtedy i drugie 500 plus, i 1000 zł kosiniakowego).

A tak na serio – wyszłam z założenia, że robienie czegokolwiek jest milion razy lepsze od nicnierobienia i że im krótsza przerwa w CV, tym lepsza będzie moja sytuacja na rynku pracy.

Wiecie jednak co jest w tym wszystkim najgorsze?

Że człowiek w ogóle staje przed takim wyborem. Oczywiście, gdybym po utracie pracy nie otrzymała żadnej pomocy od państwa to nie byłoby fajnie i sama nie wiem jak przetrwalibyśmy kilka ostatnich miesięcy, ale z drugiej strony – czy nie lepiej byłoby trochę inaczej rozwiązać kwestię pomocy w takich sytuacjach? Np. w zamian za pieniądze z kieszeni podatników wysyłać ludzi na jakieś prace interwencyjne albo do pomocy w hospicjach etc.? Wtedy mimo wszystko człowiek nie miałby dylematów czy bardziej opłaca mu się żyć na zasiłkach, czy zarabiać na swoją rodzinę…

I chociaż początkowo bawiło mnie, kiedy żartowałam ze znajomymi, że mają jutro grzecznie iść do pracy, bo ktoś przecież musi zarabiać na moje zasiłki, to już po miesiącu było mi głupio ze świadomością, że ktoś haruje jak wół na to, abym ja mogła posiedzieć na tyłku i mieć z tego niemal takie same pieniądze*…

Czesław Niemen miał rację – „dziwny jest ten świat”.


*Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że:

– jest masa ludzi, którzy zarabiają więcej niż te 1355 zł netto (właśnie tyle wynosi minimalna krajowa) i umówmy się, że ich ten tekst nie dotyczy. Gdyby mi ktoś zaproponował na dzień dobry średnią krajową to nie miałabym żadnych rozterek czy iść do pracy;

– wiele osób zarabia lub dorabia w szarej strefie, a tym samym pobiera nienależne im zasiłki – dlatego uważam, że konieczność robienia czegoś „w zamian” za zasiłek byłoby lepszym rozwiązaniem niż pobieranie zasiłku „za nic”.

Podobało się? Podaj dalej: