Uwielbiam wieczory, kiedy pozostali domownicy już śpią, a ja mam wreszcie chwilę dla siebie i mogę na spokojnie zaplanować kolejny dzień. Generalnie lepiej funkcjonuje mi się w chaosie, ale noce to zupełnie inna bajka. Bo wtedy między ciszą a ciszą sprawy się kołyszą…
W ciągu dnia ciągle gdzieś pędzę. Sprawy urzędowe, spotkania ze znajomymi, obowiązkowe zakupy – mój domowy kalendarz wypełniony jest w 80% zadaniami na już, kolejne 10% to rzeczy do zrobienia na wczoraj i drugie tyle – na jutro (co by nie zwariować do reszty).
Są takie dni jak dziś, kiedy wychodzę z domu jeszcze przed wschodem słońca i wracam dopiero późnym wieczorem, a czas na śniadanie znajduję dopiero po godzinie 18. Często chce mi się płakać kiedy wieczorami zerkam na swój prywatny grafik na kolejny dzień, ale prawda jest brutalna:
jestem masochistką.
Robię to wszystko nie dlatego, że muszę i że ktoś tego ode mnie wymaga, nie. Po prostu nie potrafię wyluzować i skupić się na odpoczynku. W firmie A przychodziłam do pracy nawet w dni wolne od pracy, co by w wolnej chwili poczytać służbowe maile i być na bieżąco z tym, co się dzieje u „moich” klientów. W drugiej firmie idąc na dwutygodniowy urlop jeszcze przed jego rozpoczęciem zrobiłam 30 h nadgodzin, chociaż pracodawca ani tego ode mnie nie oczekiwał, ani też nie miał zamiaru mi za to płacić skoro robiłam to dobrowolnie. Zwolnienia lekarskie? Nie miałam na nie czasu.
Praca, praca, praca i owczy pęd w pogoni za… No właśnie – za czym?
Na początku tego roku obiecałam sobie jednak, że powoli powinnam dążyć do zmian. Raz, że ucierpiał na tym mój stan zdrowia, a dwa – ubiegłoroczny epizod, kiedy przez kilkanaście tygodni nie byłam w stanie spać dłużej niż 3 h na dobę troszeczkę dał mi do myślenia.
Czasem trzeba umieć sobie odpuścić. Wyjść z pracy i na kilka godzin zapomnieć o obowiązkach. Przez weekend nie zaglądać do kalendarza i oddać się błogiemu lenistwu. Zamiast pierdyliarda atrakcji dla młodego zaplanować na popołudnie długi spacer ulicami miasta i nie zastanawiać się, w jaki sposób to wszystko ogarnąć logistycznie.
Przecież bezsensowne i niczym nie uzasadnione komplikowanie sobie życia to głupi pomysł!
Dlatego od jakiegoś czasu moje wieczory należą tylko dla mnie. Choćby się paliło i waliło to ja i tak siadam z kubkiem gorącej czekolady i albo czytam, albo słucham muzyki. Robię tylko to, co chcę i nie dotykam niczego, co teoretycznie powinnam. Brudne naczynia, pranie do poskładania, maile do odpisania – to wszystko może poczekać do rana.
A jeśli nie poczeka? To dopiero wtedy będę się martwić… O ile uznam, że jest czym.