Od jakiegoś czasu mam fioła na punkcie świeczek. Wiadomo, że świeczka + dziecko = katastrofa, więc do tej pory unikałam zostawiania zapalonej świeczki na stole – albo siedziałam i ją pilnowałam, albo nosiłam ją wszędzie ze sobą. Było to dość męczące, więc po kilku tygodniach znalazłam bardziej komfortowe rozwiązanie. U Mateusza w pokoju jest wysoko przymocowana półka, do której jest ciężko się dostać, więc świeczka tam właśnie wylądowała. Minął ponad tydzień i utwierdziłam się w przekonaniu, że był to dobry pomysł. Nie przewidziałam jednak, że Mateusz będzie się bawił w podrzucanie Białego Misia… I tak oto pewnego dnia Misiu wylądował na świeczce i zaczął płonąć. Przez moment zastanawiałam się co robić i tylko obserwowałam palącego się przyjaciela Synusia eM. Potem jednak rzuciłam mu się na ratunek…
Misiu „przeżył” i o dziwo osmalił sobie tylko kawałek futerka (po małym zabiegu fryzjerskim nie pozostał nawet ślad katastrofy). Tylko Mateusz był niepocieszony i powiedział: „Mamusiu, szkoda, że nasz domek się nie spalił…” Świeczki poszły więc w odstawkę… Bo jak się ma w domu małego piromana, to trzeba baaaardzo uważać…