Nie wiem czemu, ale nigdy dotąd nie sięgnęłam po żadną książkę Danielle Steel. Zawsze wydawało mi się, że są one przesłodzonymi romansidłami, które zanudzą mnie na śmierć i sięgałam raczej po literaturę Johna Grishama albo Dana Browna.
W związku z tym zastanawiałam się, czy w ogóle powinnam podjąć się zrecenzowania książki „Po kres czasu”. Nie tyle bałam się, że książka okaże się beznadziejna, co raczej, że w ogóle nie dobrnę w niej nawet do połowy… Tego, że mnie autentycznie zachwyci nawet nie brałam pod uwagę. Czy słusznie?
Najpierw trudno było mi się zabrać do czytania. Przez tydzień robiłam podchody i za każdym razem odkładałam to na później. A kiedy już zaczęłam lekturę, to nie mogłam porządnie nad nią przysiąść, bo… sami wiecie jak ostatnimi czasy wygląda mój plan dnia. Co prawda wstaję już o 5 i chodzę spać po północy, ale o dłuższej wolnej chwili mogę tylko pomarzyć – pozostaje mi czytanie podczas śniadania i w trakcie jazdy autobusem (przy założeniu, że mam miejsce siedzące).
Wracając jednak do tej konkretnej książki – można powiedzieć, że dzieło Steel jest podzielone na dwa odrębne opowiadania, a ich bohaterów na pozór nic nie łączy.
W pierwszej części poznajemy historię Billa i Jenny. On jest prawnikiem z szanowanej rodziny, ona – córką górnika, która robi karierę jako stylistka w Nowym Jorku. Ich związek jest niemalże idealny, co nie oznacza, że spełniają się ich wszystkie marzenia – po kilku latach małżeństwa Jenny musi dokonać wyboru między karierą a rodziną, a wtedy nic już nie jest takie samo…
Druga historia opowiada o Bobie (wydawcy z Nowego Jorku) i Lillibet (amiszce z Pensylwanii). Dziewczyna za dnia prowadzi typowe dla amiszów życie wypełnione ciężką pracą, a nocami – pisze swoją książkę i marzy o jej wydaniu. Los sprawia, że dzieło Lillibet trafia w ręce Roberta i od tej chwili życia tej dwójki ulega zmianie…
Książka jest typowo kobieca – o miłości, o przeznaczeniu i o tym, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Brzmi to trochę banalnie, czyż nie?
W swoim życiu przeczytałam już tysiące książek i jednak z całą pewnością mogę stwierdzić, że „Po kres czasu” nie jest powieścią ani banalną, ani cukierkowo słodką. To nie jest romansidło, które przeczytasz i jeszcze tego samego dnia zapomnisz o czym było.
Mnie ta historia jak najbardziej skłoniła do refleksji i wyzwoliła we mnie sporo emocji – od wzruszenia po… zazdrość. Na tylnej okładce książki pojawia się takie oto pytanie: „Czy wierzysz, że jeśli dwie osoby są sobie przeznaczone, to zawsze i wszędzie się odnajdą?”. I cóż mogę na nie odpowiedzieć… Chciałabym w to uwierzyć i chciałabym kiedyś przeżyć taką miłość, jak ta opisana w książce – nie zawsze spełnioną i pozbawioną goryczy, ale za to jak najbardziej prawdziwą.