Święta Bożego Narodzenia na pewno mają swój niezaprzeczalny urok. Czy je lubię? I tak, i nie. Zawsze marzyłam o takich prawdziwych świętach, gdzie przy stole spotyka się cała rodzina, jest gwarnie, głośno i radośnie. Tymczasem u nas słowo „cała” ograniczało się do trzech osób, a sama kolacja trwała około godziny. Może gdybym nie była jedynaczką to wyglądałoby to zupełnie inaczej?
Nie zmienia to jednak faktu, że od zawsze uwielbiam kolędy, migające lampki i zapach pierników unoszący się w powietrzu. Czekanie na Boże Narodzenie jest według mnie o wiele przyjemniejsze od świąt samych w sobie, ale… co za dużo to nie zdrowo.
Nie podoba mi się to, że z czasem Mikołaje, choinki i inne świąteczne gadżety zaczęły pojawiać się w sklepach coraz wcześniej i wcześniej. Kiedyś działo się tak na początku grudnia, później czekano aż minie Dzień Wszystkich Świętych, a teraz… świąteczny szał ogarnia sklepy już na początku października. Nim nadejdzie grudzień to wszyscy będziemy już zmęczeni „Last Christmas” i św. Mikołajem, który będzie wyskakiwał z lodówki wraz ze stadem reniferów.
Wiecie – uwielbiam czekoladę, ale gdyby ktoś karmił mnie nią kilogramami przez prawie 3 miesiące to szybko miałabym dość… I tak samo jest z oczekiwaniem na Boże Narodzenie – przez jakiś czas czerpałabym z tego przyjemność, ale wkrótce nie mogłabym już na nią patrzeć.
Dlatego mając teraz do wyboru zakupy w Lidlu (który mam pod domem) wolę wyskoczyć na zakupy kilka kilometrów dalej, gdzie nikt nie będzie próbował w październiku obrzydzić mi przyjemności płynącej z oczekiwania na Boże Narodzenie, barszcz z uszkami i kutię…