Kiedy wczoraj jechałam na uczelnię, siedzące za mną w autobusie kobiety prowadziły burzliwą dyskusję na temat relacji współczesnych rodziców z dziećmi.
Według nich dzieci są teraz pyskate, rozpieszczone i niczego/nikogo się nie boją. Wina za to leży po stronie rodziców, bo zamiast zajmować się dziećmi – całe dnie pracują. Problem polega na tym, że ludzie często zamiast kochać dzieci, po prostu je utrzymują. Kupują markowe ubrania, gadżety Jednak zupełnie nie interesuje ich jak pociechy spędzają swój wolny czas, jak im idzie w szkole, z kim się przyjaźnią.
Co ciekawe – te trzy panie strasznie ubolewały nad tym, że panuje moda na bezstresowe wychowanie i dzieci się nie bije (a więc dawanie klapsów to dowód rodzicielskiej miłości i troski?): „Wystarczyło, że ojciec na nas spojrzał, a już się go baliśmy. Nie raz się dostało po tyłku. W szkole bili nas linijką po łapach, nawet ksiądz nas bił. Przecież tak były też wychowywane moje dzieci i wnuki i jakoś od trzech pokoleń w rodzinie nikt problemów z prawem nie miał! A teraz nastolatki policjantów biją! Naćpane chodzą! Przylać by tak trzeba było jednemu z drugim!”. Tylko czy dzieci powinny się bać swoich rodziców?
Z drugiej strony – znam osoby, które swoje dzieci kochają… za bardzo. Przymykają oczy na wszelkie przewinienia, usprawiedliwiają złe zachowanie i widzą tylko to, co chcą widzieć. Taka postawa nie jest słuszna. Rodzina to świętość, ale nie za wszelką cenę. Krytyka bywa konstruktywna o ile wynika z troski o drugą osobę. I zawsze trzeba wyjaśnić dziecku, dlaczego nie podoba się nam jego postępowanie. „Nie, bo nie” to za mało.
Z tego wniosek, że dzieci trzeba kochać, ale i wychowywać. Nie wystarczy je sobie „zrobić”, a potem tylko karmić i ubierać. Samo kochanie to też za mało. Metodą prób i błędów trzeba znaleźć złoty środek – wtedy szczęśliwy będzie nie tylko rodzic, ale i dziecko.