Nigdy nie byłam mamą zmuszającą dziecko do jedzenia. Przez pierwsze lata Mateusz był raczej niejadkiem, strasznie wybrzydzał, a w przedszkolu rzadko kiedy zjadał całe porcje (chociaż jako kilkumiesięczne niemowlę wypijał więcej mleka niż teoretycznie powinien). Pozwalałam mu na to, bo prawidłowo się rozwijał i nigdy nie miał niedowagi, czyli wszystko było z nim w porządku. Kilka miesięcy temu coś mu się jednak odmieniło i mój niejadek zmienił się w „studnię bez dna”…
Rano potrafi zjeść dwa tosty z serem i keczupem (4 kromki chleba!), a po godzinie – miseczkę płatków z mlekiem/parówkę i rogalika nadziewanego czekoladą/owoc. Koło południa – jakiś jogurt czy wafelek, a do tego lód na patyku. No i przychodzi czas na obiad: dwie pałki od kurczaka, dwie łyżki ziemniaków i kilka łyżeczek buraczków (lub np. dwa gołąbki/dwa mielone z ziemniakami/duża miska zupy). Po godzinie znowu jakaś przekąska – wafel ryżowy albo owoc. No i na koniec kolacja – przykład z wczoraj: miska płatków z mlekiem, po godzinie 2 kromki smażonego chleba w jajku, a po kolejnej godzinie – kanapka z serem. Do tego w ciągu dnia oczywiście jeszcze soki owocowe, herbata, woda niegazowana…
Ogólnie w przeliczeniu tego na kalorie mój synek zjada dziennie dwa razy więcej niż ja!
Przyznam szczerze, że takiego apetytu spodziewałam się po nim dopiero w okresie dojrzewania… No bo żeby 5-latek potrafił w ciągu dnia zjeść m.in. pół bochenka chleba albo 0,5 kg ryby?! Wydaje mi się, że to trochę dużo jak na takie dziecko, ale dopóki nie tyje to pozwalam mu jeść tyle, na ile ma apetyt. Wszak ostatnio Synuś eM jest ciągle w ruchu i zamiast chodzić – biega. Chociaż przy takim apetycie pewnie wkrótce puści mnie z torbami :P
I mam tutaj pytanie do mam, które mają dzieci w podobnym wieku – czy Wasze smyki też mają taki apetyt? Bo już sama nie wiem czy się z tego powodu cieszyć, czy martwić…