Jak już część z Was wie – pracuję jako telemarketerka. I po pierwszym tygodniu pracy doszłam do wniosku, że jednak macierzyństwo świetnie przygotowuje do tego zawodu (zresztą odwrotnie działa to podobnie…). Czemu? I jedno, i drugie polega niemalże na tym samym – przez 7 godzin pracy namawiam ludzi do kupna „mojego” produktu, a przez pozostałe kilka godzin w ciągu dnia namawiam Synusia eM, aby zrobił to, o co go proszę. Mam w tym nawet podobną skuteczność :P Poza tym obie te rzeczy uczą cierpliwości, asertywności i zmuszają do „walki” o swoje racje – przekonanie 5,5-latka do posprzątania pokoju jest niemal tak samo trudne jak namówienie kogoś do zakupów przez telefon :)
A że dzięki pracy robię niesamowite postępy w pokonywaniu swojej nieśmiałości (nie da się inaczej, jeśli codziennie trzeba dzwonić do kilkudziesięciu obcych osób!), to kto wie – może wkrótce tak mi się rozwinie gadka, że i znajdę sobie w końcu faceta? A raczej to ON znajdzie mnie, bo jak od dawna powtarzam: „Ja nikogo sobie nie szukam!” :D
Podsumowując – praca nie jest taka zła (pomijając odciski na uszach)… Gdyby tylko weekendy trwały co najmniej 3 dni, a doba była dłuższa o kilka godzin to już niczego nie brakowałoby mi do szczęścia :)