Ubzdurałam sobie, że jak dziecko pojedzie na wakacje to moje samotne wieczory spędzę na czytaniu książek, babskich pogaduchach z koleżankami albo po prostu zrobię sobie domowe SPA. Taaaaaa…
Tymczasem ześwirowałam i zmieniłam się w… No właśnie, w co?
Każdego dnia spędzam godzinę na szorowaniu prysznica. I wcale nie dlatego, że jest w tak tragicznym stanie…
Po prostu wpadłam na inteligentny plan wyszorowania domu na błysk i postanowiłam udowodnić światu, że jednak umiem sprzątać. Zakupiłam więc niezbędnik „(nie)perfekcyjnej pani domu” i… No dobra, wódki nie tknęłam, ale postanowiłam porządnie wyczyścić kabinę prysznicową. Szło super, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Z tym, że na drugi dzień kabina była żółto-zielona. Dosłownie. Nie pytajcie jak to zrobiłam, bo nie wiem. No dobra – przytrafiło mi się zasiedzieć przed komputerem (to Wasza wina, po co piszecie tak ciekawie na tych swoich blogach!) i pianę zmyłam nie po 10 minutach, ale po 2 godzinach, ale ciiii. Dalej twierdzę, że to nie moja wina (Cillita też nie, bo połowa prysznica ocalała) :P
Tak więc od niedzieli codziennie szoruję kabinę prysznicową, co by ją doczyścić. Doszło do tego, że jednego wieczoru kąpałam się z Cillitem, a drugiego – z mleczkiem do czyszczenia by „Biedronka” (takie 2w1, bo i myć się trzeba, i doczyścić kabinę trzeba). Na szczęście przeżyłam to i wzbogaciłam się o wiedzę, że od mleczka do czyszczenia szczypie język. Kabina też to przeżyła, bo przybrała już normalne kolory (pomińmy jedynie fakt, że lekko ją połamałam). Brodzik też przeżył i jest śnieżnobiały. Tylko za chiny ludowe nie mogę pozbyć się osadu z mydła i kamienia :P
I zastanawiam się czy dalsze szorowanie domu ma sens? No wiecie, nie chciałabym, aby Synuś eM tak wcześniej stracił matkę, a chyba zgodzicie się ze mną, że sprzątanie bywa niebezpieczne?!
P.S. Gotowanie też jest niebezpieczne. Smażyłam kurczaka i połamałam patelnię. Ale wiecie – to nie moja wina!