Do świąt zostały dwa tygodnie… DWA TYGODNIE!
Zapakowane prezenty już od miesiąca leżą w szafie, pierogi już dawno posklejane, pierniczki upieczone, a bigos leżakuje w słoikach… Okna pomyte, choinka ubrana, dom świątecznie udekorowany – nic tylko delektować się spokojem i czekać na Wigilię.
Taaaa… Pomarzyć zawsze wolno, co nie?
Co roku obiecuję sobie, że przygotowania do świąt zacznę przynajmniej miesiąc wcześniej i… klops.
Listy prezentów dla młodego brak (no bo wiecie… Mikołaja nie stać na te wymarzone Lego za jedyne 550 zł).
Świąteczne menu jest póki co tylko w głowie, a składniki potraw – na półkach w sklepie.
Porządek w domu… yyy, a co to w ogóle jest (zachciało nam się przemeblowania w grudniu, pff).
Okna odpoczywają, bo przecież zeszłoroczne ozdoby świąteczne zdjęłam z nich dopiero wiosną (oj tam, zapomniało mi się).
I wiecie co? W ogóle się tym nie przejmuję.
W święta liczy się tylko atmosfera, a nie wypucowany na błysk dom i stół uginający się pod ciężarem jedzenia. Dopóki nie przyklejam się do podłogi, a karaluchy nie są naszymi zwierzątkami domowymi (w przeciwieństwie do kotów z kurzu) – nie jest źle.
Jak będzie taka potrzeba to posprzątam, teraz wolę śpiewać z dzieciem kolędy. Chcę, aby za kilkadziesiąt lat eM pamiętał wspólne chwile/kolędowanie/rozmowy o wszystkim i o niczym, a nie matkę latającą na miotle i wściekającą się, że święta tuż tuż, w domu nic nie gotowe, a czasu na wszystko brak.
Przeżywajmy Boże Narodzenie, a nie przygotowania do świąt!