Matka to taka skomplikowana istota…
Wstaję rano z gorączką i ledwo wlokę się do łazienki.
Ubieram się w tempie żółwia i półprzytomna jadę do pracy.
Tam ledwo wytrzymuję 8 godzin (jadąc na gripexie, bo inaczej nie da rady).
W drodze powrotnej szybie zakupy i mam ochotę położyć się byle gdzie, aby chociaż chwilkę odpocząć.
A potem wracam do domu.
Już na dzień dobry rzucam się w wir zabawy z eM.
Układamy klocki, gramy w gry planszowe, szalejemy na dywanie i robimy różne dziwne rzeczy.
Po chorobie ani śladu.
Nagłe ozdrowienie?
Wieczorem Mateusz idzie spać, a ja ledwo żywa siadam z kubkiem herbaty.
Termometr znowu pokazuje 39 stopni.
A ja zastanawiam się czy dożyję jutra.
Magia?