Kochać to nie znaczy zawsze to samo

Na początku był chaos. A w tym chaosie ja – siedemnastolatka z niemowlakiem na ręku i milionem wątpliwości.

Godzinami mogłam patrzeć na moje śpiące dziecko, budziłam się po kilka razy w ciągu nocy, aby sprawdzić czy wszystko jest z nim w porządku i generalnie w moim sercu był tylko eM. Chciałam być idealną matką i całe swoje życie podporządkować macierzyństwu. Drżałam na samą myśl o tym, że pewnego dnia mój maleńki synek potknie się podczas nauki chodzenia, nabije sobie siniaka na kolanku albo nie daj buk – pójdzie do przedszkola zdany na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Mój kochany dzidziuś!

Minęło kilka lat i pewnego dnia odkryłam, że… kochać to nie znaczy zawsze to samo.

Nawet w relacjach matka-dziecko. Już nie chodzi tylko o to, aby być matką kwoką, która jest na każde skinienie młodego i bezmyślnie wskoczy za nim w ogień. Nope. Zdałam sobie sprawę, że „kochanie aż za bardzo” robi dziecku wielką krzywdę.

Nie mogę przymykać oczu na każde jego przewinienia ani usprawiedliwiać złego zachowania. W życiu każdego człowieka przychodzi pora na to, aby nauczył się ponosić konsekwencje swoich czynów. Jest też czas na to, aby zaczął uczyć się na własnych błędach oraz poznał czym jest smutek, żal i złość. Nie mam też prawa wmawiać własnemu dziecku, że jest chodzącym ideałem i ma zawsze rację, bo prędzej czy później brutalny świat pozbawi go złudzeń… albo przyjaciół (nie chcę być matką zadufanego w sobie buca!).

kochać

Ostatnio eM przerabiał w szkole książkę „O psie, który jeździł koleją”. Dzieć kocha wszystkie zwierzęta, więc po skończonej lekturze w naszym domu rozpętało się istne piekło. Dwa dni wyjęte z życiorysu, morze wylanych łez i nocne koszmary trwające ponad tydzień. Chwilami miałam okazję wystosować stosowne pismo do Ministra Edukacji i zapytać dlaczego w ramach listy lektur funduje dzieciom traumatyczne przeżycia i wiem, że nie byłam jedyną matką, która stanęła przed takim dylematem.

A potem puknęłam się w czoło i pomyślałam, że moja rola polega nie na tym, aby chronić dziecko za wszelką cenę, ale na tym, aby nauczyć młodego zmagać się z problemami. Nie mogę utwierdzać go w przekonaniu, że żyjemy w krainie nieśmiertelności pełnej słitaśnych jednorożców, gdzie każdy od rana do wieczora rzyga tęczą. Moje dziecko musi wiedzieć, że rzeczywistość to nie bajka, a różne sytuacje nie zawsze kończą się happy endem.

Jaka jest w tym wszystkim moja rola? Powinnam go wspierać i chronić przed zagrożeniami… ale nie przed życiem.

Podobało się? Podaj dalej: