W naszym domu miłośnikiem „Gwiezdnych Wojen” jest eM. Wszystko zaczęło się w szkolnej świetlicy, kiedy jedna z nauczycielek przyniosła do szkoły płyty DVD z filmem i postanowiła puścić je dzieciom, które spędzały tam popołudnia…
Od tego czasu dzieć oszalał na punkcie wszystkiego, co związane ze „Star Wars” – filmy, książki, klocki Lego, figurki, maskotki, ubrania z tym motywem… Nie jestem nawet w stanie zliczyć tych wszystkich gadżetów.
Kiedy ostatnio w galerii handlowej odbywał się konkurs wiedzy o „Gwiezdnych Wojnach” to byłam zszokowana wiedzą młodego – mój 10-latek bez zająknięcia odpowiedział na kilkadziesiąt pytań (ja znałam odpowiedzi na… trzy z nich). Nasze domowe rozmowy często są przeplatane tekstami z filmów (chociaż, kiedy eM powtarza tekst: „Niepokoi mnie twój brak wiary” to powtarzam mu, że zalatuje mi to bardziej ojcem dyrektorem niż Darthem Vaderem).
Na premierę VII epizodu czekaliśmy z młodym od dawna, więc nic dziwnego, że pewnego styczniowego popołudnia wylądowaliśmy w kinie :) Faktem jest, że widywałam lepsze filmy, ale… „Przebudzenie Mocy” to coś, co trzeba obejrzeć. Generalnie „Gwiezdne Wojny” to klasyk sam w sobie i osobiście nie znam nikogo, kto nie znałby przynajmniej kilku głównych postaci (a przecież nie wszyscy oglądali „Star Wars”!).
Pamiętajcie jednak, że daleko mi do bycia krytykiem filmowym, a poza tym jestem laikiem jeśli chodzi o tematykę „Gwiezdnych Wojen”. Nie będę się więc wypowiadać na temat gry aktorskiej, wizji reżysera ani efektów specjalnych. Od siebie mogę napisać, że film mi się podobał, BB-8 pokochałam od pierwszego wejrzenia (a może by tak droid zamiast drugiego dziecka?), a Kylo Ren ma w sobie coś z disneyowskiej księżniczki. Jednak tak, jak pisałam na samym początku – w naszym domu specjalistą ds. jasnej i ciemnej strony mocy jest właśnie eM i jeśli on mówi, że film był dobry to… był. Niezaprzeczalnie i bez dwóch zdań :)
Zdecydowanie polecamy więc pójście do kina!