Myślę, że większość z Was (tak jak i ja) chociaż raz w swoim życiu kupiła coś na kredyt – telewizor, meble, samochód, mieszkanie… Decydujemy się na takie rozwiązanie, ponieważ czegoś bardzo potrzebujemy/chcemy, a nie stać nas na taki jednorazowy wydatek tu i teraz. Zamiast czekać – podpisujemy papiery, robimy zakupy, a dopiero później, wraz z upływem czasu, spłacamy raty.
Z rodzicielstwem jest jednak zupełnie inaczej.
Na starcie to my udzielamy kredytu obdarzając miłością drugiego człowieka, o którym tak na prawdę nic jeszcze nie wiemy. Dopiero wraz z upływem czasu ta inwestycja albo nam się zwraca, albo nie. Przez wiele lat to my wspieramy nasze pociechy, uczymy je życia, okazywania uczuć, empatii i pomagania innym. Ocieramy łzy, opatrujemy stłuczone kolana i zarywamy noce czuwając nad łóżkiem podczas choroby. Wychowujemy je, pracujemy na ich utrzymanie i przede wszystkim – kochamy. Z jednej strony robimy to bezinteresownie, ale z drugiej… Gdzieś tam w głębi duszy liczymy na to, że na starość to dzieci będą naszym oparciem. Że zawiozą nas do lekarza, kiedy nogi odmówią posłuszeństwa albo podadzą szklankę wody, kiedy wycieczka z sypialni do kuchni okaże się zbyt dużym wyzwaniem. Że po prostu będą nas kochać tak samo mocno, ja my kochaliśmy je.
Trzeba jednak pamiętać, że to nie tylko od naszego dziecka zależy czy spłaci ten kredyt na miłość, którym obciążyliśmy je w momencie przyjścia na świat. Im więcej błędów popełnimy jako rodzice, tym większe ryzyko, że coś pójdzie nie tak – i nie mam tu na myśli tylko zaniedbań, ale i kochanie aż za bardzo, które bywa równie destrukcyjne. Tym samym jako rodzice nigdy nie możemy mieć pewności, że nasze dziecko będzie chciało nas wspierać ani czy da radę.
Wychodzę jednak z założenia, że dziecko dorastające w atmosferze szczęścia i miłości będzie potrafiło sprostać wszelkim wyzwaniom i nie dość, że spłaci kredyt wobec własnych rodziców, to jeszcze zainwestuje we własne dzieci. Czy mam rację? O tym przekonam się na własnej skórze dopiero za kilkadziesiąt lat.