Nie wiem ile miałam lat, kiedy oglądałam pierwsze odcinki „Przyjaciół”, ale prawdopodobnie byłam wtedy w wieku eM. To właśnie wtedy pokochałam całym sercem Jennifer Aniston i obiecałam sobie, że w dorosłym życiu również będę miała zgraną ekipę przyjaciół…
No cóż… O ile Jen wciąż uwielbiam, o tyle o takim dream teamie w dalszym ciągu mogę tylko pomarzyć.
Od kilku miesięcy oglądam w TV wyłącznie dwa seriale – „Teorię Wielkiego Podrywu” (jak to możliwe, że moje dziecko jest z charakteru bardziej podobne do Sheldona niż do mnie?) oraz „Przyjaciół”, o których jest dzisiejszy wpis.
Oglądając ich perypetie wciąż się uśmiecham, ale z drugiej strony coraz częściej zdarza mi się im najzwyczajniej w świecie zazdrościć… Chciałabym mieć obok siebie ludzi, na których zawsze mogłabym liczyć… Ludzi, z którymi mogłabym miło spędzać czas, ale też mogłabym razem popłakać nad butelką wina. Aż wreszcie ludzi, którym byłabym najzwyczajniej w świecie potrzebna i vice versa.
I’ll be there for you, czyli przyjaciel vs. prawdziwy przyjaciel
Nigdy nie byłam typem człowieka, którego otacza grono przyjaciół. W różnych okresach mojego życia miałam obok siebie jedną czy dwie osoby, z którymi się przyjaźniłam, ale prędzej czy później takie znajomości nie wytrzymywały próby czasu. Z wieloma z tych osób wciąż mam kontakt, ale prawdziwą przyjaźnią już bym tego raczej nie nazwała
Dla mnie prawdziwy przyjaciel to ktoś, do kogo mogę zadzwonić o każdej porze dnia i nocy. Ktoś, komu mogę powiedzieć wszystko. Ktoś, kto zawsze będzie ze mną w 100% szczery i jak trzeba będzie to wprost powie mi, żebym się ogarnęła. A także ktoś, kto chce uczestniczyć w moim życiu bardziej aktywnie niż lajkując moje posty w social mediach.
Jestem bardzo ciekawa jak to jest u Was… Macie jednego przyjaciela czy kilku?