W Polsce edukacja domowa nie jest jeszcze zbyt popularna, a co za tym idzie – prawie każdy z nas ma jakieś wspomnienia związane ze szkołą. I chociaż na przestrzeni lat system edukacji zmieniał się wielokrotnie, to wiele rzeczy pozostało bez zmian – prace klasowe, sprawdziany, kartkówki i zadania domowe.
Zadania domowe to koszmar każdego ucznia
Czy ja sama zadania domowe wspominam jako traumę z dzieciństwa? Jako dziecko strasznie frustrowało mnie to, że po powrocie do domu zamiast beztrosko się bawić muszę jeszcze odrabiać lekcje. Tyle, że tak samo irytowało mnie, że muszę sprzątać po zabawie, odnosić brudne naczynia do kuchni i generalnie od czasu do czasu pomóc w sprzątaniu.
Jeśli nie miałam czasu albo chęci na odrobienie pracy domowej to tak jak 90% moich rówieśników spisywałam odpowiedzi od innych (a potem modliłam się, aby nauczyciel nie wezwał mnie do tablicy, bo wtedy wydałoby się, że zadania mam, ale niekoniecznie umiem je rozwiązać). Kto nigdy nie spisywał zadań i nie ściągał na sprawdzianach niech pierwszy rzuci kamieniem!
Zamiana ról – największa trauma macierzyństwa
Z perspektywy czasu strasznie zazdroszczę mojej mamie, ponieważ ja byłam dzieckiem, które nigdy nie prosiło o pomoc w lekcjach i któremu nauka przychodziła bardzo łatwo.
Dziś sama jestem mamą piątoklasisty i na hasło “praca domowa” mam ochotę uciekać z krzykiem. To, co przechodziłam z eM na początku jego edukacji, to była kompletna abstrakcja – jemu brakowało chęci do nauki, a mi – pomysłów jak go do tego przekonać oraz cierpliwości. Nasze wspólne odrabianie lekcji można więc śmiało opisać słowami “krew, pot i łzy” (i świeża wołowina). O ile więc zadania domowe nie były dla mnie traumą dzieciństwa, o tyle szybko awansowały na największą traumę macierzyństwa. Kolki i ząbkowanie to był przy tym pikuś!
Na szczęście po kilku latach edukacji w szkole podstawowej jest już o wiele lepiej – nikt nie rzuca książkami, nikt nie wybucha płaczem i nikt nie potrzebuje wiadra melisy na uspokojenie. Wynika to jednak z faktu, że eM odrabia teraz lekcje samodzielnie, ponieważ w pewnym momencie uznałam za stosowne przerzucić na niego pełną odpowiedzialności za wykonywanie szkolnych obowiązków (jeśli jednak potrzebuje pomocy i mnie o nią prosi to oczywiście zdarza mi się mu pomóc – taka jest rola rodzica).
Niech żyje rewolucja!
Tak się jednak składa, że byłam niedawno na zebraniu Rady Rodziców i został wówczas poruszony temat zadań domowych. Jedna osoba zawnioskowała o wprowadzenie w szkole odgórnego zakazu zadawania prac domowych na weekendy i… ruszyła lawina.
Rodzice zaczęli sprzeciwiać się zadawaniu prac domowych w ogóle. Podniosły się głosy, że zadania domowe zabierają dzieciom czas, który mogłyby przeznaczyć na wypoczynek, realizowanie swoich pasji lub na rozwój osobisty. Nie mówiąc już o tym, że po ostatniej reformie edukacji uczniowie klas siódmych są przytłoczeni ilością materiału do przyswojenia i nie są w stanie sobie z tym poradzić.
Rodzice domagają się więc zmian jeszcze w tym roku szkolnym, a co na to dyrekcja? Plotki głoszą, że szkoła dziecia od przyszłego roku ma dołączyć do pilotażowego programu „szkoły bez (obowiązkowych) zadań domowych”.
Bo z zadaniami nigdy nie wie, oj nie wie się…
O co w tym wszystkim chodzi? Szkoła bez zadań domowych? Ale jak to tak? Ano tak, że wszelkie prace domowe są niejako… nielegalne. Nie ma żadnych regulacji prawnych w tej kwestii, a szkołom teoretycznie nie wolno robić niczego, na co nie zezwala prawo (w tym przypadku nauczyciele nie mogą rozporządzać czasem wolnym swoich uczniów i narzucać im, co mają robić po szkole). Tymbardziej uczniowie nie powinni być w żaden sposób karani za nieodrabianie zadań domowych – żadnych “np” w dzienniku, żadnych minusów i przede wszystkim – żadnych ocen niedostatecznych.
Pomysł na “szkołę bez zadań domowych” jest więc próbą egzekwowania przepisów, a raczej ich braku. Oczywiście, nie chodzi wcale o to, aby dzieci nagle przestały się uczyć w domu. W tym przypadku “brak zadań domowych” ma oznaczać brak zadań obowiązkowych, ale te “dla chętnych” wciąż mogą (a wręcz powinny) być zadawane, aby uczniowie zainteresowani tematem mogli doskonalić swoje umiejętności.
Jestem za, a nawet przeciw
Muszę przyznać, że ja sama mam mieszane uczucia. Nie zauważyłabym, aby obecnie eM miał w domu zbyt wiele do nauki, ale po pierwsze – jest dopiero w piątej klasie, a po drugie – dzieć nie lubi się przemęczać i tak kombinuje, aby zadania domowe zrobić i się przy tym nie narobić. Podejrzewam jednak, że za dwa lata nie będzie już tak wesoło, bo jednak siódma klasa to o wiele więcej przedmiotów i o wiele więcej do ogarniania.
Czy prace domowe tylko dla chętnych to dobry pomysł? Dobrze znam moje dziecko i wciąż pamiętam siebie w jego wieku. Jestem niemal pewna, że gdybym była teraz na miejscu dziecia to uznałabym, że “dla chętnych” równa się “mamo, nie mam nic zadane”. Obstawiam więc, że mniej więcej do ukończenia przez eM szkoły podstawowej byłoby z nim tak samo i z własnej woli raczej nie dokładałby sobie obowiązków. Co innego w szkole ponadpodstawowej – młodzież mająca sprecyzowane plany na przyszłość bardziej docenia powagę sytuacji i chętniej dokształca się w domu.
Oczywiście, mogłabym zmuszać swoje dziecko do odrabiania zadań domowych, ale skoro już teraz uwielbia kombinować i coraz częściej się buntuje, to czy aby na pewno miałoby to sens? Wszelkie kary i groźby mogłyby tylko nasilić problemy, a tłumaczenie, że nauka jest bardzo ważna nie zawsze odnosi właściwy skutek. Mój syn w dalszym ciągu upiera się, że angielski do niczego w życiu mu się nie przyda, chociaż już teraz mniej więcej dwa razy dziennie przychodzi z prośbą, aby przetłumaczyć mu coś w grze komputerowej.
Zmiany są tym, co ludzie robią, kiedy nie pozostało im już nic innego
Czy brak obowiązkowych zadań domowych faktycznie coś by zmienił w życiu uczniów i mieliby oni więcej czasu na swoje pasje i wypoczynek? Moim zdaniem ambitne dzieciaki (oraz dzieci ambitnych rodziców) dalej odrabiałyby wszystkie zadania domowe w obawie przed pogorszeniem ocen. Od zawsze jest tak, że ci najlepsi uczą się najwięcej. Obawiam się jednak, że cała reszta miałaby jeszcze mniejszą motywację do nauki w domu skoro nie byłoby to dla nich ani obowiązkiem, ani przyjemnością. A co Wy o tym myślicie?