Synuś eM, w przeciwieństwie do mnie, nie przepada za owocami. Wielokrotnie próbowałam go do nich przekonać, jednak zawsze słyszę: „Nie ćem”. Wczoraj w końcu mi się to udało, chociaż w trochę niecodziennych okolicznościach…
Byłam w kuchni, gdy do moich uszu dotarł przeraźliwy krzyk. Po chwili przybiegł Mateusz i z przerażeniem zawołał: „Mama, alo alo! Ijo ijo!”. Zrozumiałam, że muszę natychmiast dzwonić po pogotowie. Zaczęłam zastanawiać się o co chodzi, lecz już po chwili Synuś eM pokazywał mi swój kciuk. Zobaczyłam na nim ranę (a raczej rankę wielkości łebka od szpilki :) ). Postanowiłam wykorzystać tę sytuację, aby wytłumaczyć małemu, dlaczego należy jeść owoce (chociaż skaleczenie nie miało z tym nic wspólnego):
„Nic ci się nie stało w paluszek – po prostu nie jesz owoców i warzyw, a twój paluszek w ten sposób daje ci znać, że ma za mało witaminek. Gdybyś je jadł, to nie pękłaby Ci skóra na paluszku.”
Synuś eM popatrzył na mnie podejrzliwym wzrokiem, ale widać było, że zastanawia się nad tym, co powiedziałam. Dla uzyskania lepszego efektu dodałam więc, że jutro kupimy truskawki i będziemy jeść witaminki. W tym momencie w oczach młodego ujrzałam dwie wielkie łzy i usłyszałam: „Ja ćem tejo”.
No cóż … Nie pozostało mi więc nic innego jak tylko wyjście z domu i wyruszenie na poszukiwanie truskawek. I nie ważne, że była godz. 20… Przecież „rannemu” dziecku się nie odmawia :)