Dzisiejszy dzień był OKROPNY… Jestem wykończona psychicznie i fizycznie, kuchnia przypomina pobojowisko…
Ale zacznijmy od początku:
Do południa musiałam na chwilę jechać na uczelnię, więc Mateusz został w domu z babcią. Kiedy wróciłam do domu okazało się, że Mateusz tak bardzo domagał się coli, że zaczął potrząsać butelką, która to w końcu… wybuchła! Tak więc mamy teraz ściany i sufit w pięknym brązowym kolorze, klejące się meble, podłogę, a wszystko to, co stało na szafkach jest teraz w cudne brązowe kropki…
Nie minęło kilka godzin, a Mati korzystając z chwili nieuwagi, ruszył znowu na podbój kuchni… Kiedy po chwili tam zajrzałam, omal nie dostałam zawału. Mateusz zajadał sobie masło z dodatkiem cukru wysypanego z cukierniczki, do wspomnianej cukierniczki przelał sok malinowy, resztki cukru leżały rozsypane na szafce i na podłodze.
Wieczorem zastanawiałam się czy mam Mateusza położyć spać, czy lepiej udusić. W końcu jednak zdecydowałam się na tą pierwszą opcję. Bo inaczej kto by mnie budził w środku nocy kopniakami w twarz i po kim musiałabym ciągle sprzątać? Tak to przynajmniej mam jakieś zajęcie i nie mogę narzekać na nudę… :)