Synuś eM po ugryzieniu przez komara nie ma typowych objawów. Pojawiają się u niego wielkie bąble (o średnicy nawet 4-5 cm), które znikają dopiero po kilku dniach. A raczej przekształcają się w małe, białe guzki. Nie pomagają mu żadne żele i kremy łagodzące objawy. Poza tym Mateuszu budzi się wówczas po kilka razy w ciągu nocy i płacze, że go boli. W związku z tym ruszyliśmy dziś do lekarza.
Ubrałam go więc elegancko i dokładnie go wykąpałam, żeby wyglądał jakoś wśród ludzi :) Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na miejsce i Mateusz pobiegł w stronę przychodni. Kazałam mu zwolnić, aby przypadkiem się nie przewrócił. Moje grzeczne dziecko posłuchało mamusi i powoli ruszyło w dalszą drogę. Po kilku krokach Mati potknął się o własną nogę (!) i jak długi runął na chodnik. I w ten oto sposób weszłam do przychodni z zasmarkanym (od płaczu), brudnym (po czystym ubranku nie pozostało śladu) i zakrwawionym Mateuszem (rozbite oba kolana + rozcięte czoło i skóra pod okiem).
Pani doktor tylko spojrzała na Mateusza i powiedziała, że mam iść z nim do toalety i przemyć mu skaleczenia zimną wodą, po czym wypisała nam receptę na lekarstwa na uczulenie. Nie chciałam robić w przychodni awantur, ale czy tak trudno byłoby lekarce przemyć mu te skaleczenia wodą utlenioną? Tym bardziej, że poczekalnia była pusta… A może to ja mam jakieś wielkie wymagania…?