Dziś w końcu przestało padać. W związku z tym razem z chrzestnym Mateusza wybraliśmy się na ryby nad pobliskie jeziorko. Synuś eM zabrał ze sobą swoją zabawkową wędkę, a ja zadbałam o prowiant na wycieczkę. Po kilkunastu minutach marszu dotarliśmy na miejsce. Mati wraz z wujkiem rozpoczęli połów stojąc tuż przy samym brzegu wody, a ja przeszłam się kawałek po pobliskiej łące. Minęło kilka minut i wróciłam popatrzeć jak bawi się mój synek. Aż tu nagle… CHLUP! Mateusz starał się naśladować wujka i wziął zamach, żeby zarzucić wędkę. Niestety, stracił równowagę i wpadł do wody. Nie było głęboko, ale gdy Matuś klęczał w wodzie, sięgała mu ona do piersi. W ten sposób cały był mokry… Mój kuzyn szybko wyjął go z wody, a Młody strasznie płakał. Myślałam, że się po prostu przestraszył, poza tym woda była zimna… Mati jednak oznajmił: „Już po mnie”, pokazał paluszkiem na niebo i jeszcze bardziej rozpłakał się mówiąc: „Jestem w drodze do nieba”. M. i ja uspokoiliśmy go, że nie pójdzie teraz do nieba, bo wciąż żyje, na co Mateuszek zaczął się śmiać.
Po tym wszystkim ubrałam Matusiowi swoją kurtkę i pędem ruszyliśmy w stronę domu. Byłoby ok, gdyby Synuś eM nie rozpaczał, że… nie może wrócić do domu, bo przecież nie złowił jeszcze żadnej ryby!