Za tydzień o tej porze będę już poza domem. I tak przez kolejne 4 tygodnie… Nie wiem czemu, ale wizja praktyk trochę mnie przeraża. Raz, że nikogo tam nie znam… Dwa, że zupełnie nie wiem czego się spodziewać…
Na dobrą sprawę to będzie moja pierwsza „praca”, bo roznoszenie ulotek ileś lat temu się nie liczy :) Po tamtej przygodzie obiecałam sobie, że nigdy w życiu nie dam się namówić na coś takiego. Ale cofnijmy się 5 lat wstecz…
Razem z koleżanką postanowiłyśmy iść do pracy. Miałyśmy 16 lat, więc bez problemu udało nam się zahaczyć w agencji zajmującej się ulotkami. Roztoczona przed nami wizja dość wysokich (jak na taką pracę) zarobków była kusząca. Ale rzeczywistość nijak miała się do zapewnień pracowników biura… W sobotę trzeba było wstać bardzo wcześnie, aby zdążyć na pierwszy poranny autobus. Potem przesiadka, aby dojechać bliżej siedziby firmy. I 15-minutowy spacer po dzielnicy cieszącej się niezbyt dobrą opinią (dodam, że było bardzo rano i baaaaardzo ciemno). Przed agencją stała już grupka młodych dziewczyn i chłopaków. Rozdzielono nas po trzy osoby i kazano wsiąść do samochodów, gdyż każda trójka miała roznosić ulotki gdzie indziej. Razem z G. ucieszyłyśmy się, że nie będziemy pracować w Toruniu, bo obiecywano, że im dalszy wyjazd, tym wyższe zarobki. Nie spodziewałyśmy się jednak, że wylądujemy pod Poznaniem! Naszym zadaniem było roznoszenie ulotek w małym miasteczku. Za jedną ulotkę w bloku płacono nam… 1 grosz (ale o tym przekonałyśmy się później). Do Torunia wróciłyśmy wieczorem, gdzieś po 20. Byłyśmy tak rozczarowane, zmęczone i głodne, że w firmie pojawiłyśmy się jeszcze tylko jeden raz – po odbiór zarobionych pieniędzy. A uzbierało się tego nieco ponad 22 zł… minus podatek…
W ten sposób Mama Ka zakończyła swoją pracowniczą karierę. I jak do tej pory jeszcze jej nie wznowiła :)