Ostatnie 1,5 miesiąca nieźle dało mi w kość. Mateusza widywałam tylko podczas porannego odprowadzania go do przedszkola i wieczorami, kiedy szykowałam go do snu. Codziennie powtarzałam mu jednak, że od października będziemy mieć więcej czasu dla siebie i nie mogłam doczekać się naszych codziennych rozmów oraz zabaw. Tak było do wtorku. Wszak słynne powiedzenie brzmi „myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli”…
I tak stało się ze mną. We wtorek dostałam swój plan zajęć na nowy semestr…
Poniedziałek – zajęcia zaczynam o 13. Mam wolne całe przedpołudnie, ale co z tego skoro Mateusz od 8 jest w przedszkolu? Fakt, w przerwie uda mi się go odebrać, ale potem znowu jadę na uczelnię i wracam z niej przed 21, kiedy to Synuś eM już śpi…
Wtorek – jedyny normalny dzień. Zajęcia mam od 8 do 14:30.
Środa – zajęcia od 9:40 do 18. Przy odrobinie szczęścia i braku korków na ulicach uda mi się powiedzieć Mateuszowi dobranoc :P
Czwartek – na uczelni jestem od 9:40 do 16:10. Do domu dotrę w okolicach 17:30 i tym razem uda mi się nawet zjeść kolację razem z Mateuszkiem. Nic tylko skakać z radości…
Piątek – wykłady zaczynam o 8. W okolicach południa uda mi się wpaść na godzinkę do domu, ale Mateusz w tym czasie będzie jeszcze w przedszkolu. Potem znowu uczelnia i powrót do domu tak jak w środę.
Żeby było jeszcze fajniej to w tym roku zmienił się podział na grupy. I tak trafiło, że wszystkie moje dobre koleżanki zostały w starej grupie, a ja wraz z dwoma innymi dziewczynami jesteśmy w grupie ostatniej.
Ale nie zamierzam się poddawać. Napisałam już piękne podanie do dziekana o przyznanie Indywidualnej Organizacji Studiów i zamierzam wystać swoje w kolejce do dziekanatu. A jak to nie pomoże to złożę osobistą wizytę samemu Panu Dziekanowi. Jestem studentką, ale najważniejszy jest dla mnie mój synek – nie wyobrażam sobie tego, że przez pół roku niemal nie miałabym z nim kontaktu! Dlatego będę walczyć o możliwość przepisania się na zajęcia do innych grup – tak, aby zajęcia kończyć o 14:30…