Wracam do świata aktywnych ;)

Ehhh, i znowu nic nie jest tak, jak być powinno. A dokładniej – Mateusz znowu mi się rozchorował. Od piątku gorączkuje, i o dziwo – wysoka temperatura utrzymuje mu się również w ciągu dnia, a nie tak jak zawsze (tylko wieczorem). W nocy tak strasznie się poci, że muszę mu zmieniać poduszki, które potem schną na grzejniku :P O wycieraniu głowy ręcznikiem nie wspominając… Plusem jest to, że do przedszkola Mati pójdzie dopiero 4 maja, bo tak długo ja mam wolne na uczelni. Będzie miał szansę w pełni wrócić do zdrowia i mam nadzieję, że do końca czerwca już bez żadnych przeszkód pochodzi do przedszkola…

W niedzielę byliśmy w kościele. Trochę żałowałam, że poszliśmy, bo podczas mszy Mateusz skarżył się na ból główki i ogólnie był lekko osłabiony. Ale z drugiej strony – sam płakał, że tak bardzo zależy mu na zaniesieniu do kościółka palmy. Mówił o tym od dobrych dwóch tygodni i byłby bardzo rozczarowany, gdybyśmy jednak zostali w domu… Dobrze, że nie musieliśmy iść pieszo (zabraliśmy się samochodem z moją ciocią), bo pewnie nawet nie dałby rady iść w jedną stronę 30-40 minut :P

eM

W weekendowe popołudnia znowu bawiliśmy się pianką Moon Dough. Co prawda niezbyt długo, bo po pół godzinie Mati męczył się zabawą i szedł się położyć. A ja zostawałam sama na placu boju i musiałam zajmować się sprzątaniem… Na szczęście nie jest to trudne ;)

Przyznam się, że początki zabaw z pianką były ciężkie, bo ma ona to do siebie, że strasznie się kruszy zanim się ją „wyrobi”. Można to porównać do zabawy… mąką. I strasznie obawiałam się tego, że sprzątanie zajmie mi sporo czasu. Pianka była wszędzie. W Mateusza włosach, a nawet w uszach… Na jego ubraniu… Na stole… Na dywanie… Taki już urok mojego dziecka, że robienie bałaganu to jego hobby, a brudne rączki zawsze wyciera w swoje ubranko :P I wyobraźcie sobie moją minę, kiedy patrzyłam na to wszystko po skończonej zabawie w farmę… Byłam pewna, że nie ogarnę tego do wieczora! Co do Mateusza – wystarczyło go tylko otrzepać. Pianka się nie klei tak jak ciastolina, więc nawet z ubrania pozbyłam się jej bez problemu. Żadnego „wcierania się” w materiał, żadnych plam… Sprzątanie stołu? Ulepiłam sporą piankową kulkę i kilka razy „przekulałam” ją po stole – zebrała wszystkie, nawet najmniejsze okruszki. Aż przyszedł czas na najgorsze, czyli zmagania z pianką wdeptaną w dywan i tapicerkę krzesła… Tak więc sięgnęłam po zmiotkę i szufelkę, machnęłam kilka razy… i było czysto :) Dodam tylko, że na naszym dywanie do dziś można znaleźć ciastolinę, której za nic nie można się z niego pozbyć… Po części dlatego, że szybko stwardniała i została już taka wlepiona :P A Moon Dough na szczęście nigdy nie wysycha, więc sprzątanie można bezproblemowo odłożyć na później ;)

Podobało się? Podaj dalej: