Jako, że bywam wyrodną matką (i nikt nie wmówi mi, że jest inaczej – daleko mi do ideału!) nie lubię, kiedy Synusia eM odwiedzają koledzy i koleżanki. Do samych dzieci nic nie mam, ale… przeraża mnie harmider jaki robi więcej niż jedno dziecko (no dobra, przeraża mnie nawet poziom natężenia hałasu podczas zabawy samego Synusia eM), widok zabawek porozrzucanych po caaaałym domu (gwoli ścisłości dodam, że bałagan sprzątają potem dzieci, ale sam ten widok jest dla mnie traumą), brak prywatności (czym są nasze dwa pokoje… a raczej jeden pokój należący do nas?)… Mogłabym tak wymieniać i wymieniać…
Ostatnio opowiadałam o swoich wrażeniach koleżance (nie-mamie) i ku swojemu przerażeniu odkryłam, że… ja też kiedyś byłam dzieckiem, które albo całe dnie siedziało u koleżanek, albo przyjmowało koleżanki u siebie. I że dom wyglądał wówczas jak po przejściu tornado, a my miałyśmy pretensje do rodziców, że śmią nam przeszkadzać w zabawie i zawracać głowę.
Tym samym uznałam, że jako mama powinnam teraz zrobić rundkę po domach koleżanek i wręczyć ich mamom po bombonierce w podziękowaniu za cierpliwość i za to, że przez tyle lat wytrzymywały te katusze…
A może to tylko ja jestem jakaś dziwna, a dla całej reszty matek takie wizyty innych dzieci nie są problemem?
P.S. Żeby nie było – nie zabraniam Mateuszowi zapraszać gości – w końcu dzieciom potrzebni są rówieśnicy do zabawy. Tak więc przynajmniej o jego zdrowie psychiczne możecie być spokojni hihihi ;)