Ten, kto kiedyś stwierdził, że „nieszczęścia chodzą parami” absolutnie nie miał racji – raz, że nieszczęścia galopują (gdybym miała taką kondycję jak one, to biegałabym w maratonach), a dwa – robią to całymi stadami. Ot, takie towarzyskie z nich stworzenia. W dodatku postanowiły u nas zamieszkać na stałe i w wolnych chwilach ćwiczyć grę na swoich ulubionych instrumentach (czyt. na moich nerwach).
W ostatnich dniach praktycznie non stop rozmyślam jak najskuteczniej pozbyć się tych niechcianych lokatorów, ponieważ są jaki króliki – rozmnażają się w ekspresowym tempie, a do tego wychodzi z nich niezły pasztet (od którego odrzuca mnie na kilometr)*.
Macie jakieś pomysły na to jak przepędzić te pasożyty wysysające ze mnie całą energię i optymizm?
*Hodowałam kiedyś króliki miniaturki i w związku z tym nigdy nie przełknęłabym pasztetu z królika… Daleko mi do wegetarianizmu, ale królik to prawie to samo co pies. A pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Miałabym zjeść przyjaciela?!