O-RZESZ-KU, czyli wrażenia ze szkolnej wywiadówki

Za mną pierwsze zebranie z nową wychowawczynią eM i po dwugodzinnym spotkaniu mogę podsumować to tylko w jeden sposób: O-RZESZ-KU! Wbrew pozorom nie przeraziła mnie ani ilość rzeczy do kupienia, ani wysokość comiesięcznych składek. Do samej szkoły też nie mam żadnych zastrzeżeń i nawet dziś twierdzę, że w ubiegłorocznym wpisie na temat naszej podstawówki miałam rację. Cóż więc się wydarzyło?

Okazało się, że poprzednia wychowawczyni nie spisała się jako nauczycielka. Nowa pani z przerażeniem odkryła, że dzieci nie potrafią pisać długopisem (faktycznie nigdy go nie używali), nie wiedzą czym są zeszyty przedmiotowe (eM czasem coś w nich pisał – raz na kilka tygodni), nie są nauczone, że na lekcjach siedzi się w ławkach (!), nie znają wszystkich liter (i nie potrafią ich łączyć), zaś czytać sylabami potrafi tylko dwójka uczniów (na 19-osobową klasę).

Podsumowując – przez ubiegły rok szkolny dzieci nie nauczyły się NIC NOWEGO od czasu zerówki.

Zdaję sobie sprawę, że wina leży również po stronie rodziców – mogłam bardziej szlifować z eM czytanie, zaganiać go do książek i więcej pracować w domu. Ale skoro po każdym zebraniu słyszałam od wychowawczyni, że młody sobie radzi i że powinniśmy tylko ćwiczyć czytanie, bo z tym jest problem, to byłam przekonana, że eM nie odbiega od normy. Zwłaszcza, że to moje pierwsze dziecko, a moi znajomi mają dużo młodsze pociechy i nie miałam żadnego porównania. Kilka razy zwracałam dzieciowi co prawda uwagę, że powinien niektóre literki pisać inaczej, ale tłumaczył, że pani na tablicy pisze tak samo i nie wytyka mu błędów, więc odpuszczałam i ćwiczyliśmy tylko te nieszczęsne czytanki (pomimo starań przez I semestr eM prawie w ogóle nie czytał, dopiero w drugim półroczu zaczął chętnie składać litery).

Na szczęście teraz młody ma inną wychowawczynię, która faktycznie edukuje klasę zamiast się z nimi bawić. Na chwile obecną (po 1,5 tygodniu nauki) widzę u młodego ogromne postępy. Z jego opowieści wynika, że pani tłumaczy dzieciom każdą jedną kreskę łączącą dwie litery, zasady ortografii… Przy okazji okazało się, że mam w domu zwykłego dziecia, który od września przestał pałać miłością do szkoły, bo odkrył, że na lekcjach trzeba się uczyć (zagadka rozwiązana, możecie przestać mi zazdrościć dziecka, które w weekendy tęskniło za szkołą i chciało spędzać tam każdą chwilę w ciągu dnia). Od przyszłego tygodnia ruszają również dodatkowe zajęcia wspierające dla całej jego klasy, aby w pewnym stopniu nadrobić stracone 10 miesięcy.

Wyniki Mateusza z testu sprawdzającego wiedzę u II-klasistów, który odbył się w szkole:

część polonistyczna – 9/24 pkt.

część matematyczna – 19,5/20 pkt

Sytuacja nie jest fajna, ale cóż zrobić… Przed dzieciakami miesiące wytężonej pracy i w szkole, i w domu… A że do nadrobienia jest pierwsza klasa to w „Biedronce” dokonałam dziś takiego zakupu:

1

P.S. Szkoła w moim mniemaniu sama w sobie niczemu nie jest winna. Wręcz przeciwnie – podoba mi się to, że problemy nie są zamiatane pod dywan i że nikt nie próbuje udawać, że wszystko jest ok. Takie sytuacje zdarzają się wszędzie – poczytajcie sobie archiwalny wpis o tym jak to „dzieci w przedszkolu przez pół roku ukrywały przed nauczycielkami, że nie potrafią czytać”. Swoją drogą – mam nauczkę na przyszłość i wiem już, że czasem porównywanie dzieci bywa przydatne…

Podobało się? Podaj dalej: