Kilka ostatnich lat dało mi w kość. Miałam wrażenie, że wszystko czego się dotknę na 100% skończy się niepowodzeniem i… faktycznie tak było. Jeśli tylko coś mogło się nie udać, to się nie udawało. Brakowało funduszy na załatanie dziur w domowym budżecie, co i rusz zaskakiwały nas niespodziewane wydatki, które uniemożliwiały zarówno realizację marzeń, jak i tych bardziej przyziemnych planów. Dopadały nas choroby i kontuzje, zawodzili ludzie i przedmioty… Podsumowując – wszystko się sypało, a ja żyłam w przekonaniu, że szczęście nie jest mi pisane.
Co ciekawe – nawet kiedy już widziałam to upragnione światełko w tunelu to zamiast skakać z radości i biec mu naprzeciw – wmawiałam sobie, że to tak naprawdę światła nadjeżdżającego pociągu i z krzykiem uciekałam w drugą stronę. Nic dziwnego, że w moim życiu nic się nie zmieniało na lepsze…
Zazdrościłam innym i czekałam na fajerwerki, które miały oznaczać, że pech mnie wreszcie opuścił. Rozgoryczona powtarzałam, że ludzie dookoła mnie mają łatwiej, bo u nich wszystko się układa i mogą dzięki temu być szczęśliwi. I to był mój największy błąd…
Bo ze szczęściem jest zupełnie inaczej! Dopiero kiedy zaczęłam cieszyć się życiem, to nagle wszystko inne zaczęło się układać. Samo. Ja skupiałam się tylko na sobie i na tym, aby czuć się dobrze. Przestałam przejmować się tym, co powiedzą ludzie, olałam wszystkie problemy (po co przejmować się tym, na co nie ma się żadnego wpływu?) i codziennie starałam się robić przynajmniej jeden krok do przodu – ku nieznanemu.
Czy teraz jestem szczęśliwa? Oczywiście! Chociaż mój budżet dalej jest dziurawy niczym polskie drogi, a ludzkość wciąż mnie rozczarowuje – wciąż jestem optymistką. I to działa, bo z czasem moje kolejne problemy rozwiązują się… same :)