Przez 25 lat czekałam na szczęście. Wydawało mi się, że po prostu któregoś dnia wydarzy się COŚ, co zmieni moje życie na lepsze i odtąd będę żyła długo i szczęśliwie niczym księżniczka z bajek Disneya. I pewnie czekałabym na to jeszcze kilkadziesiąt lat, gdybym pewnego dnia nie zdała sobie sprawy z tego, że bezczynne czekanie na gwiazdkę z nieba to opcja najgorsza z możliwych.
Kilka miesięcy temu wzięłam więc sprawy w swoje ręce i postanowiłam nadrobić stracone lata. Ruszyłam tyłek, niemal przestałam spać, a z winogron, które dało mi życie – zrobiłam wino (cytryny i lemoniada są passe). Zamiast czekać na #darylosu sama zaczęłam działać i spełniać swoje marzenia.
Początki nie były łatwe, bo lata przyzwyczajeń robiły swoje. „Nie dam rady”, „nie nadaję się”, „i tak nic z tego nie będzie”. Zresztą do dziś miewam chwile zwątpienia.
„Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”
Nie zliczę ile razy słyszałam ten tekst, ani ile razy sama powtarzałam go w rozmowach ze znajomymi. Trzeba tylko pamiętać, że z tym szampanem też bywa różnie… Bo nawet jeśli już człowiek będzie go pić to może trafić zarówno na Dom Pérignon, jak i na ruskie Igristoje.
Kilkanaście tygodni temu też usłyszałam od kogoś, że powinnam w końcu zaryzykować. Butelka z szampanem kusiła, więc zrobiłam to… i skończyło się na kacu. Z tym, że kaca alkoholowego można wyleczyć w ciągu jednego dnia, zaś z moralnym trzeba nieraz zmagać się tygodniami. Czy warto?
Na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Moim zdaniem życie jest zbyt krótkie, aby bać się zmian. Niewykorzystane okazje często bolą bardziej niż cokolwiek innego. A że nie jestem masochistką, to kilka tygodni temu znowu zaryzykowałam. Stwierdziłam, że nie mogę się poddawać, z zamkniętymi oczami zrobiłam krok do przodu… i jest super :)