Za każdym razem, gdy otwarcie mówię lub piszę o tym, że podjęłam świadomą decyzję o urodzeniu i wychowaniu swojego nieplanowanego (!) dziecka pojawiają się głosy oburzenia. Bo przecież nie miałam innego wyjścia, więc o co mi chodzi?
Ano o to, że po pierwsze mogłam zdecydować się na nielegalną aborcję, a po drugie – zawsze jest opcja, żeby oddać dziecko do adopcji. I uwierzcie mi, że chociaż przez osiem miesięcy o mojej ciąży nie wiedział nikt, to przez ostatnie tygodnie ciąży i pierwsze tygodnie życia młodego wielokrotnie słyszałam takie sugestie (co więcej – jedna przyjaźń skończyła się po tym, gdy „przyjaciółka” zapytała mnie dlaczego byłam na tyle głupia, że nie poprosiłam jej o załatwienie tabletek wczesnoporonnych, bo przecież miała odpowiednie dojścia).
Czy popieram aborcję?
Odpowiedź na to pytanie nie będzie jednoznaczna. Mój syn urodził się wtedy, kiedy nie byłam na to gotowa ani psychicznie, ani finansowo. Poza tym od samego początku było jasne, że będę musiała wychowywać go sama bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony jego ojca. Mimo wszystko od samego początku było dla mnie jasne, że nie usunę ciąży dla własnej wygody i kropka.
Gdybym nie daj buk zaszła teraz w drugą ciążę to teoretycznie podjęłabym taką samą decyzję. Teoretycznie, bo… co bym zrobiła gdyby ciąża była zagrożeniem dla mojego życia? Albo dziecko miałoby się urodzić ciężko chore? Ważniejsze miałoby być wtedy to drugie dziecko rozwijające się w mojej macicy, czy pierwsze, które już jest na świecie? Czy potrafiłabym zaryzykować to, że eM będzie wychowywał się bez matki albo pewnego dnia zostanie obciążony opieką nad młodszym rodzeństwem, które nie będzie w stanie funkcjonować samodzielnie (bo ja przecież nie będę żyć wiecznie)?
Tu już sytuacja nie jest taka oczywista… Bo jednak moja macica to nie tylko moja sprawa, ale też całej mojej rodziny. Rodziny, za którą to ja jestem odpowiedzialna, a nie żaden ksiądz czy poseł, który nawet nie wie o naszym istnieniu…
Poza tym – na chwilę obecną, jak wiecie, nie myślę o drugim dziecku (chociaż jak to mawia moja dobra koleżanka – „pierwszego nie planowałaś, a masz, więc nigdy nie mów nigdy”). Gdybym jednak zaszła teraz w ciążę to nie chciałabym dodatkowo stresować się tym, że żaden lekarz nie zrobi mi badań prenatalnych, abym mogła zawczasu sprawdzić czy z dzieckiem jest wszystko ok (a przecież są choroby, które można zdiagnozować już w brzuchu matki i tam podjąć pierwsze próby leczenia). Ani tym, że nieumyślnie poronię i pójdę za to do więzienia (bo za mało spałam, za dużo się ruszałam albo wróciła do mnie zła karma z racji tego, że trzy dni wcześniej źle o kimś pomyślałam). Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że sąd będzie mógł odstąpić od wymierzenia kary, ale kuźwa – strata dziecka jest chyba wystarczającą traumą dla kobiety i nie ma sensu dokładać jej jeszcze cierpienia zeznaniami przed prokuratorem? Kobiety i tak bardzo często – zupełnie niepotrzebnie – obwiniają się o to, co się stało…
Podsumowując – nie wyobrażam sobie, że mogłabym świadomie wrobić faceta w dziecko, nie potrafiłabym stosować aborcji jako formy antykoncepcji „po” (a znam takie przypadki) i chyba nie byłabym w stanie powiedzieć mojemu synowi prosto w oczy, że tak bardzo kocham jego nienarodzone jeszcze rodzeństwo, że niestety, ale on prawdopodobnie będzie musiał sobie poradzić jakoś bez matki. Bo tak stanowi Bóg, honor i ojczyzna…
Taka myśl na sam koniec – skoro dziecko jest dzieckiem od chwili poczęcia (i nie mówię o tym z ironią, bo sama w to wierzę)… To rozumiem, że jak pójdę do urzędu z pozytywnym wynikiem testu ciążowego to z automatu dostanę 500+ na drugie dziecko, chociaż dopiero jestem w ciąży? Jakby nie patrzeć – stan błogosławiony to też spore wydatki dla rodziny – kwas foliowy, witaminy dla ciężarnych, wyprawka dla dziecka…