W zeszłym roku porównałam na blogu naszą szkołę podstawową z Torunia z tą z Warszawy. A co by było, gdybym takie zestawienie przygotowywała dzisiaj…?
Po roku mieszkania w stolicy mój entuzjazm przygasł i z całą stanowczością mogę stwierdzić, że to nie jest miejsce, w którym chciałabym wychowywać swoje dzieci. Wynika to z tego, że tutaj czas płynie zupełnie inaczej i mam wrażenie, że nie mogę poświęcić rodzinie tyle czasu, ile bym chciała, a i od warszawskich dzieci wymaga się o wiele więcej. Pomijając już fakt, że chociaż mieszkamy na zamkniętym osiedlu, to i tak nie czuję się w Warszawie bezpiecznie (beztrosko biegające po okolicy dziki, wszechobecne kradzieże i włamania, znikoma kultura jazdy wśród kierowców i rowerzystów i… mogłabym tak wymieniać bez końca). Poza tym w Toruniu eM chodził do niewielkiej szkoły podstawowej, w której panowała przyjazna atmosfera, a w Warszawie… jest trochę takim korpoludkiem z podstawówki.
Korpoludek z podstawówki
Na chwilę obecną mój 12-latek (!) trzy razy w tygodniu kończy zajęcia o godz. 17:40. Uczciwie dodam, że wynika to z uczęszczania na zajęcia wyrównawcze z języka polskiego i matematyki (łącznie – 2 godziny lekcyjne tygodniowo), ale też wiem, że nie mamy innego wyjścia, bo dzieć tego faktycznie potrzebuje. Szkoda mi tylko, że w tym wszystkim brakuje młodemu czasu na odpoczynek, zabawę, a nawet na uczenie się do sprawdzianów… O innych zajęciach dodatkowych (typowo “przyjemnościowych”) nie wspominając…
Chciałabym, żeby moje dziecko miało bardziej beztroskie dzieciństwo i żeby mogło spędzać czas tak, jak ja w jego wieku. Żeby na swojej drodze spotykało uśmiechniętych ludzi, a nie szare twarze ludzi pochłoniętych przez korporacje… Pod tym względem strasznie brakuje mi Torunia i jego swojskiej atmosfery.
Reforma edukacji
Mam wrażenie, że moje dziecko jest w chwili obecnej ofiarą dwóch reform edukacji. Jednej, w której 6-latki miały obowiązkowo rozpocząć edukację, a tym samym do szkól poszły dwa roczniki (i stąd w szkole eM jest obecnie 15 czy 16 (!) klas czwartych, które stanowią ponad 25% wszystkich oddziałów), i drugiej – w której bez głębszych refleksji wywrócono do góry nogami cały system edukacji w Polsce. Dwa lata temu napisałam na blogu o swoich wątpliwościach związanych z likwidacją gimnazjów i dzisiaj z całą stanowczością mogę stwierdzić, że wszystko to wyszło w praktyce gorzej niż zakładałam.
Do tego dochodzi problem z rozbudową Warszawy, a konkretniej – z wydawaniem kolejnych pozwoleń dla deweloperów bez zastanawiania się jak udźwignie to komunikacja miejska czy też dotychczasowa sieć szkół. Do szkoły eM chodzić miało 800 uczniów, a obecnie jest ich prawie dwa razy tyle. Tym samym dzieci nie są w stanie ani swobodnie chodzić po korytarzach, ani na spokojnie zjeść obiad w szkolnej stołówce (pomimo czterech 20-minutowych przerw obiadowych, które wydłużają również pobyt dzieci w placówce). W dodatku w pobliżu wciąż trwają kolejne budowy!
Polskie realia XXI wieku
Jako matka jestem cholernie zła na te wszystkie eksperymenty na moim dziecku. Dziecku, które 12 lat temu przyszło na świat i właściwie w tym samym momencie przestało interesować ekipę rządzącą… Byleby tylko zgadzał im się hajs za moje podatki…