Co roku tradycyjnie spędzamy kilka(naście) dni nad jeziorem. W tym roku miało być inaczej (moja praca, a więc brak urlopu), ale i tak musiałam zostać z Mateuszem w domu (brak opieki dla dziecka), to uznałam, że łatwiej będzie nam przetrwać zapowiadane upały nad wodą niż w mieście.
Jednak wbrew pozorom na początku pogoda niezbyt nam dopisywała, więc korzystaliśmy głównie z pobliskiego placu zabaw.
Potem również nie brakowało atrakcji – podglądaliśmy ryby pływające przy brzegu (przy okazji pozdrawiam okonia(?), który ugryzł mnie w stopę chociaż nie zamawiałam u niego fish pedicuru), moczyliśmy się w jeziorze (i kolejne pozdrowienia – dla ratowników, którzy tyłem do kąpieliska łowili z pomostu ryby), chodziliśmy na gokarty (lepiej nie pytajcie ile na nie wydałam)…
… i ogólnie cieszyliśmy się swoim towarzystwem :)
Nie mogę też zapomnieć o podziwianiu miejscowej fauny i flory :)
Nawet nie miałam czasu się rozpakować, bo albo szukaliśmy z Synusiem eM przygód, albo siedząc na tarasie delektowałam się kolejnymi książkami (jestem z siebie dumna – rozpracowałam przez te dni 8(!) książek, w tym tylko dwa harlequiny).
Jednak wbrew pozorom nie było wciąż kolorowo – przeżyłam mały macierzyński kryzys.
Z czym związany? O tym będzie w kolejnym „wakacyjnym” poście…