Ostatnio na blogu Zucha przeczytałam wpis o “Idealnej karierze dla rodziców” i skłoniło mnie to do pewnych przemyśleń.
Przez lata pracowałam zarówno na tzw. umowach śmieciowych jak i na umowach o pracę. Przerabiałam pracę w standardowych godzinach jak i pracę zmianową – świątek, piątek i niedziela / ranki, popołudniówki i nocki.
Jak wspominam wszystkie te okresy w moim życiu?
Umowa zlecenie
W pracy na umowę zlecenie najbardziej frustrowało mnie to, że w przypadku choroby (mojej albo młodego) traciłam podwójnie. Raz, że wydawałam kasę na lekarzy i zostawiałam majątek w aptece, a dwa – wszelkie nieobecności wiązały się z tym, że nie miałam za nie płacone.
Z drugiej strony – kiedy eM chodził do przedszkola, a ja nie miałam co z nim zrobić podczas wakacji to mogłam sobie pozwolić na urlop trwający nawet i cały miesiąc. Inna sprawa, że moje wynagrodzenie za ten czas wynosiło okrągłe 0 zł (patrz wyżej).
Drugim powodem, dla którego marzyłam o etacie był mój grafik. Pracując w call center teoretycznie miałam elastyczne godziny pracy, ale w praktyce bywało z tym różnie. Do dziś z niechęcią wspominam swoją ulubioną zmianę, tj. pracę w godzinach 8:00-13:00, a później 16:00-21:00. Dobrze widzicie – miałam trwającą 3 h przerwę pośrodku, którą i tak spędzałam w pracy, bo do domu kompletnie nie opłacało mi się wracać (dojazd w jedną stronę zajmował ponad godzinę).
Wymarzony etat
Po kilkunastu miesiącach udało mi się w końcu zmienić pracę i doczekałam się swojej pierwszej poważnej umowy. Ta praca również była zmianowa (z tym, że tutaj zdarzały się także nocki), ale byłam z tego zadowolona, bo dzięki temu często miałam wolne w środku tygodnia i bez problemu byłam w stanie załatwić coś np. w urzędzie.
Byłoby idealnie, gdyby nie to, że umowa była tylko na ¾ etatu z dopełnieniem do pełnego. Cóż to oznaczało? Że w grafiku byłam wpisywana średnio na 160 h w miesiącu, ale kiedy np. zachorowałam albo brałam urlop to w magiczny sposób moje zmiany w grafiku skracały się z 8 h dziennie (bo dopełnienie) do 6 h i właśnie za tyle miałam wypłacane wynagrodzenie (bo umowa na ¾ etatu). A na to jako samotna matka niekoniecznie mogłam sobie pozwolić…
Cały etat – czyżby wreszcie było idealnie?
No właśnie nie – od kilku lat pracuję na pełen etat, ale brakuje mi przy tym pewnej elastyczności i możliwości decydowania o tym, w jaki sposób organizuję sobie czas. Co roku mam np. ten sam problem, a mianowicie – zbyt mało dni urlopu, aby móc zarówno wypocząć, jak i pozałatwiać wszystkie rzeczy do ogarnięcia (wciąż nie mam wypracowanego stażu, który pozwoliłby mi na korzystanie z 26 dni urlopu).
Stabilizacja jest fajna, owszem, ale niesie też za sobą wiele ograniczeń. Uczciwie muszę przyznać, że teraz mam co prawda łatwiej, bo eM jest już nastolatkiem i mogę go zostawiać samego w domu podczas niegroźnej choroby albo podczas dni wolnych od szkoły, ale biorąc pod uwagę, że w Warszawie nie mamy nikogo do pomocy to dalej nie jest idealnie. W takich okolicznościach nie wyobrażam sobie ponownego macierzyństwa, bo najzwyczajniej w świecie nie miałabym na to czasu.
A może praca zdalna albo własna działalność?
Do pracy zdalnej pasuję jak wół do karety, a co do prowadzenia własnej działalności… Po pierwsze nie mam na to pomysłu, a po drugie – nie mając oszczędności i planując lada moment kredyt na zakup mieszkania, zdecydowanie nie czuję się teraz gotowa na takie ryzyko finansowe.
Czas na podsumowanie
Czytacie pewnie ten wpis i myślicie sobie: “Boże, ale ona marudzi… Takiej to nie dogodzisz!”. I wiecie co? Zgodzę się z Wami w 100%. Pomimo dwunastoletniego doświadczenia w byciu rodzicem i nieco krótszego stażu w byciu pracownikiem, wciąż nie umiem w perfekcyjne łączenie tych dwóch ról. Nie wiem czy stawiam sobie za wysoko poprzeczkę w obu tych dziedzinach, czy może faktycznie coś jest na rzeczy i moje umiejętności organizacyjne leżą i kwiczą, ale prawda jest taka, że daleko mi do bycia kobietą spełnioną i zawodowo, i prywatnie.
A jak to jest z Wami?