Kiedy zmienia się perspektywa…

Od mojego wypadku minęło już prawie pięć miesięcy… Pięć miesięcy naznaczonych bólem, cierpieniem i częściową rezygnacją z dotychczasowego życia.

Kilkanaście dni spędzone w łóżku bez możliwości samodzielnego podniesienia się z łóżka i wstania chociażby do WC… Kilka tygodni spędzonych na wózku inwalidzkim i spoglądania na świat z zupełnie innej perspektywy. Kilka miesięcy poruszania się o kulach… A obecnie – próba oswojenia się z tym, że wciąż nie wróciłam do dawnej sprawności i że nie mam pewności czy to w ogóle nastąpi…

Inni mają gorzej

Zwichnięcie rzepki w lewym kolanie (a potem również w prawym) i zerwanie troczków to nie koniec świata. I chociaż chwilami miałam dość i płakałam z bezsilności, to jednak gdzieś tam z tyłu głowy wiedziałam, że “inni mają gorzej” i że nie powinnam się nad sobą zbytnio użalać, bo moja niepełnosprawność w ciągu tych wszystkich miesięcy to stan tymczasowy.

To wszystko sprawiło jednak, że zaczęłam dostrzegać drobiazgi, które dla osób niepełnosprawnych czasami są barierą nie do pokonania…

Nagle okazało się, że krzywe chodniki i wysokie krawężniki bardzo utrudniają poruszanie się na wózku… Tak jak i wszystkie progi albo ciężkie drzwi, które trzeba pociągnąć lub popchnąć… Tak jak i guziki przy sygnalizacji świetlnej, które czasem są na absurdalnej wysokości… Albo schodki prowadzące do sklepów i punktów usługowych…

Potem przerzuciłam się na kule i… wcale nie było lepiej. Czasem zawodziły usprawnienia przeznaczone dla osób niepełnosprawnych (np. niskopodłogowy autobus, który krzywo wjeżdżał w zatoczkę i nie zatrzymywał się tuż przy chodniku, więc nie byłam w stanie z niego wysiąść)), czasem w ogóle ich brakowało… Nie było na przykład poręczy umożliwiających przytrzymanie się podczas wchodzenia po schodach, o podjazdach dla wózków już nawet nie wspominając, brakowało toalet dla niepełnosprawnych, w których mogłabym złapać się uchwytów podczas wstawania z WC (tak, do dzisiaj mam z tym problem, bo moje kolana odmawiają posłuszeństwa podczas siadania/wstawania i podczas wykonywania tych czynności zdarzają mi się lekkie zwichnięcia)…

Komunikacja miejska jest dla każdego?

Jazda komunikacją miejską to dla mnie póki co największe wyzwanie – mam co prawda to szczęście, że na mojej trasie dom-praca jeżdżą wyłącznie autobusy niskopodłogowe, ale… Samo wsiadanie do takiego autobusu to spore wyzwanie, bo po pierwsze – kierowcy często zatrzymują pojazdy daleko od chodnika, a dla mnie zejście z krawężnika na jezdnię i z jezdni do autobusu to dość skomplikowany proces… Do tego muszę przytrzymać się poręczy, a ludzie uwielbiają blokować wejścia do autobusów (nie wspominając już o ustępowaniu miejsca)… No i kierowcom bardzo się spieszy, więc nie rzadko setne sekundy dzielą mnie od przytrzaśnięcia drzwiami… Do tego nie przy wszystkich przejściach podziemnych są windy, więc np. wysiadając na przystanku do pracy mam do wyboru albo wspinaczkę po schodach, albo nadrabianie trasy i wędrówkę dookoła (co wydłuża mój spacer dwukrotnie).

Często więc sama myśl o logistyce podróży zniechęca mnie do wychodzenia z domu…

Kiedy zmienia się perspektywa…

Tak jak pisałam wcześniej – to wszystko to drobiazgi, na które do tej pory nie zwracałam uwagi… bo nie musiałam.

Kiedy jakiś czas temu poszłam z eM do kina to też nagle zdałam sobie sprawę z tego, że na swoje miejsce MUSZĘ wejść po schodach, bo innej opcji nie ma…. No chyba, że usiadłabym w pierwszym rzędzie, ale po pierwsze przerabiałam to będąc w wieku eM i pamiętam, że wtedy mój kręgosłup dochodził do siebie po takim seansie przez kilka dni, a po drugie – bilety miałam już kupione. Zacisnęłam więc zęby, wdrapałam się na swoje miejsce w VII rzędzie, a potem podczas wychodzenia z seansu zaliczyłam upadek z trzech ostatnich schodków. Zdarza się…

Albo inna sytuacja – ostatnio na wyjściu firmowym byliśmy w escape roomie. A potem gdzieś w połowie gry okazało się, że nie byłam w stanie przejść przez okno z jednego pomieszczenia do drugiego i gdyby nie pomoc obsługi to równie dobrze mogłabym skończyć dalszą zabawę… Bo chociaż byłam już w kilku takich miejscach to nie pomyślałam, że powinnam sprawdzić przed czy moje problemy z poruszaniem się akurat w tym miejscu nie okażą się zbyt dużym ograniczeniem.

Z kolei kiedyś po pracy zamarzyłam sobie naleśniki na wynos z mojej ulubionej knajpy na Saskiej Kępie. Weszłam do budynku i… przypomniałam sobie, że przecież aby złożyć zamówienie to muszę najpierw wejść po kilkunastu schodach… I o ile jakoś bym sobie z tym poradziła, o tyle nie byłabym w stanie zejść po nich ze swoim zamówieniem w rękach – no bo kule… Nigdy wcześniej nie zwracałam na to uwagi!

Gdyby tylko komuś się chciało…

Jest cała masa rzeczy, które od grudnia odkładam na później, bo wciąż liczę, że w końcu uda mi się odstawić obie kule. Jednak nie wszyscy mają takie szczęście i czasem przytłacza mnie ilość ograniczeń dla niepełnosprawnych, których łatwo byłoby się pozbyć, gdyby tylko ktoś się nad tym chwilę zastanowił…

Przy jednym ze sklepów, które codziennie mijam, ustawiono na przykład prowizoryczny (ale dobrze zabezpieczony) podjazd dla wózków. Za każdym razem, kiedy idę tamtą drogą to uśmiecham się na jego widok, bo dla mnie jest to dowód na to, że komuś chciało się ruszyć głową i zrobić coś dla innych tu i teraz… Nawet jeśli jest to tylko kropelka w morzu potrzeb.


Wpis powstał w ramach akcji #niepełnoSPRAWNI, której organizatorkami są Karolina z bloga Wysmakowana oraz Monika z bloga Kartka z pamiętnika wózkersa.

Podobało się? Podaj dalej: