Nie tak dawno pisałam na blogu o tym, jaką matką byłam w wieku 17 lat. Wczesne macierzyństwo dało mi sporo luzu w kwestii podejścia do wychowywania dziecka i z perspektywy czasu uważam, że zaoszczędziło mi również sporo stresów i nieprzespanych nocy, kiedy to jako dorosła kobieta zastanawiałabym się czy jestem już gotowa na dziecko, czy jeszcze nie.
Ale wiecie czego jeszcze mnie to nauczyło? Miłości do samej siebie.
Nie twierdzę, że aby nie zatracić się w miłości do dziecka, koniecznie trzeba urodzić je przed dwudziestką. Kiedy na świat przyszedł mój syn, wywrócił moje życie do góry nogami. Nic już nie było takie samo jak przedtem – miałam naście lat, a noce zarywałam z powodu płaczącego niemowlaka, a nie przez imprezy w klubach. Zależało mi na nauce, bo wiedziałam, że już na starcie muszę myśleć o tym, aby zapewnić mojemu dziecku jak najlepszą przyszłość.
Jednak wciąż miałam tylko 17 lat i potrzebowałam czasu dla samej siebie – nie dla mnie jako dorosłej i zawsze odpowiedzialnej kobiety, ale dla postrzelonej nastolatki, która czasami musiała robić głupoty, aby w tym wszystkim nie zwariować.
Kocham mojego syna, ale siebie kocham równie mocno
Dzisiaj jestem po trzydziestce i moje dziecko nie jest dla mnie pępkiem świata. Zanim się obejrzę to eM wyfrunie z gniazda, a ja w nim zostanę – dlatego tak bardzo ważne jest dla mnie, aby wciąż dbać o swoje potrzeby i któregoś dnia nie obudzić się jako zgorzkniała starsza pani, której nic ciekawego już w życiu nie czeka. Kocham mojego syna, ale siebie kocham równie mocno i dlatego wciąż mam swoje życie. Nie jestem egoistką przez cały czas, ale… czasem nią bywam. Nie ukrywam, że zdarza mi się stawiać moje potrzeby na pierwszym miejscu i chociaż czasem czuję się z tego powodu odrobinę winna, to jednak na dłuższą metę jest mi z tym dobrze. Nie mogę zawsze i wszędzie być wyłącznie mamą Mateusza – czasem muszę pobyć po prostu sobą, Kasią.
Wszak eM nie przeżyje za mnie kolejnych trzydziestu czy czterdziestu lat mojego życia, prawda?